Kiedy tylko wchodzi się do tego pomieszczenia, ma się nieprzyjemne wrażenie zanurzania się w jakieś białe opary, niemal mgłę. Lepką, duszącą białą maź, o smaku tynku. Odczucia te powodowane są nagromadzeniem wszelkiego rodzaju pudrów, używanych w ilościach dużych, żeby nie powiedzieć ogromnych. Panował tu nieporządek, nad którym chyba nikt nie panował. Więcej strojów było rozrzuconych po podłodze, rozwieszonych na krzesłach, niż na wieszakach, czyli miejscu przeznaczonym. W nozdrza drażnił zapach najróżniejszych perfum, specyfików... a do tego mdła woń wosku. Kwintesencja chaosu. Jego najczystsza definicja, gdy już po paru sekundach nie było się w stanie rozróżnić zapachów, nawet kształtów poruszających się zbyt szybko czasem nie przypominających nawet ludzkie. Przy odrobinie wyobraźni były to czające się za fioletową kotarą potwory, zajmujące miejsce kostiumów, o które można było się bez większego trudu czy pecha potknąć. Nic nie było na swoim miejscu, wszystko na opak. Kobieta siedziała na komodzie malując się kosmetykami rozłożonymi na krzesełku, zamiast w lustrze zdawała się przeglądać w obiciu siedzenia. Hałas. Niesamowity hałas, który wbrew logice z każdą sekundą przybierał ma sile, nie szło się do niego przyzwyczaić. I nawet on zdawał się być bardziej nieuporządkowany w tym pomieszczeniu, niż w jakimkolwiek innym na ziemi. Strzępki różnych zdań przeplatające się, połowa jednego słowa, złączonego z zupełnie innym. Szepty, krzyki, warknięcia, wyplute przekleństwa i ptasie trele. Z takiego niezrozumiałego bałaganu nie mogło się przecież zrodzić nic porządnego.