Teatr nie był budynkiem rozległym, trudno było nawet stwierdzić jakoby był duży. Inaczej... był on po prostu cholernie mały. W końcu nie rozmiar się liczy, a to jak zostanie wykorzystany. Z zewnątrz zresztą nie wygląda jak przeciętny budynek, pomijając już fakt jego białej barwy, to kopuła utworzona z witraży i zastępująca tutaj sufit, sprawiała wrażenie niesamowite. Do środka wiodą ogromne drzwi, przy których zazwyczaj stoi mężczyzna ubrany w czarny surdut i gnie się w ukłonach przed kolejnymi klientami, a Ci nie zauważają przepięknych reliefów zdobiących ich wewnętrzną część, zbyt skupieni na urokach młodzieńca. Płaskorzeźby te przedstawiają maski greckie, jedną używaną podczas gry komedii, drugą tragedii. Było to nie tylko nawiązanie do sztuki starożytnych Greków, ale również swoisty podpis właściciela tego przybytku.
Kiedy już ktoś znalazł się w środku to... czuł się w centrum barokowego cudu. Nieco przytłoczony, zagubiony i taki niezwykle mały. Po ścianach płynęły wręcz strumienie złota, siedzenia obite czerwony, niewątpliwie drogim materiałem, podłokietniki wykończone głową lwów, przeróżnych ptaszysk lub samych pazurów. Loże przeznaczone dla bogatych dam, nie chcących patrzeć na scenę, a na resztę towarzystwa, dla dżentelmenów chcących całą swą uwagę poświęcić dekoltom dam. Balkony z tysiącem rzeźb. Nigdzie jednak na dole nie było elementu boskiego, religijnego... sceny te przedstawiały ludzi i zwierzęta, chwile zwyczajne i podniosłe w życiu każdego, ręka jakiegoś mistrza odwzorowała każdy najdrobniejszy gest, delikatne zmarszczenie tkaniny, nawet ulotnie rzucone spojrzenie. Wszystko zdawało się żyć i pędzić ku nieskończoności. Szata wyrzeźbiona w złocie zdawała się mieć fakturę materiału, nawet, kiedy sunęło się po niej palcem. Zresztą nie było w tym nic obrazoburczego... tutaj przychodzi się podziwiać piękno i kunszt, a nie wznosić modły. Gdy jednak ktoś zmusi swój wzrok do tego by oderwać go od sceny zakrytej grubą, ciężką, bordową kurtyną i spojrzy w górę... będzie mógł podziwiać niezwykłą osobliwość.
Wcześniej wspominaną kopułę, tysiące szkiełek kolorowych, przepuszczających niewielką ilość promieni księżyca i rzucających kolorowe światła dookoła. Obraz z nich ułożony przedstawia właśnie pogodnego staruszka, roześmianego i otoczonego przez bandę dzieciątek z gołym tyłkiem i skrzydełkami. Dzieło to stanowi tutaj sufit. Wyobraźcie sobie jak niezwykły musi być to widok, gdy kolorowe punkty wirują w mocnym, słonecznym blasku, jak różnobarwne wzory mogą utworzyć.
Za jedyne źródło światła służą tutaj trójramienne świeczniki. Dlatego pewnie wchodząc czuje się zapach wosku, drogich perfum (bo kogo w tych czasach stać na marnowanie czasu, tylko właścicieli arystokratycznych tyłków, w których płynie błękitna krew) i chaosu. Za kurtyną czasem słychać zniecierpliwione szepty, na chwilę zza materiału ukaże się głowa z jednego aktorów, po której dostanie w przeciągu paru sekund. Wzbudzając tym śmiech lub niesmak.